Taką liczbę,tj. 200-250 tys. poszukiwaczy skarbów podaje PZE w uzasadnieniu do nowelizacji ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami, natomiast MKiDN szacuje ich na 100 tys. Problem w tym, że żaden z tych podmiotów nie przedstawia przekonującej metodyki tego szacowania, co jest mocną przesłanką, by traktować je nieufnie. Liczby te wydają się już na pierwszy rzut oka zbyt duże, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę potencjał ludnościowy Polski (niecałe 37 mln). Pouczające może być np. porównanie z Wlk. Brytanią, której przykład poszukiwacze często przywołują, uważając ją za miejsce bardzo przyjazne dla ich hobby (co jest pewnym uproszczeniem). W tym kraju, zamieszkałym przez ponad 67 mln ludzi, działa - jak podaje ostatnio PAS (Portable Antiquities Scheme) - 40 tys. detektorystów, choć w dyskusji publicznej funkcjonują także niższe estymacje: 27, a nawet 9,6 tys. Liczby podawane przez MKiDN i PZE wydają się więc wielokrotnie przeszacowane. Z tego względu SNAP opiera się na własnych szacunkach o jawnej metodyce, opartej na liczbie członków PZE (ok. 3000 osób), powiększonej o liczbę członków stowarzyszeń, zrzeszonych w PZE (56). Szacując, że w stowarzyszeniach jest przeciętnie od 10 (minimum dla najpopularniejeszych stowarzyszeń tzw. zwykłych) do 15 członków (minimum dla stowarzyszeń rejestrowych) otrzymujemy dodatkowo około 1000 osób. Dodajemy do tego liczbę sympatyków na stronie PZE, poczuwających się do środowiskowej solidarności (co nie musi n.b. oznaczać aktywnej działalności, są to np. rodziny, znajomi, itp.) - na podstawie polubień w mediach społecznościowych PZE, tj. 11 tys. osób. Zakładając, że PZE skupia maksymalnie połowę środowiska (zdaniem PZE - większość), uzyskujemy liczbę około 20 tys. osób. Nawet, jeśli przyjmiemy, że poszukiwaczy nie związanych z PZE jest więcej, to stosując (proporcjonalnie) porównanie do najwyższych estymacji brytyjskich, można z dużą dozą pewności przyjąć, że liczba poszukiwaczy w Polsce nie przekracza 30 tys. osób. Trzeba przy tym zauważyć, że liczba osób faktycznie aktywnych, regularnie chodzących w teren jest zapewne w tej grupie istotnie mniejsza. Wyznaczając wartość średnią w tym zakresie otrzymujemy zatem liczbę ok. 25 tys. osób, a więc 10x mniej, niż podaje PZE... Warto dodać, że do tych wyliczeń życie dopisało swoją puentę. Zarząd PZE, rozhisteryzowany zdecydowaną reakcją, jaką podjęły środowiska naukowe przeciwko poselskiemu projektowi nowelizacji ustawy i petycją, pod którą zbierano podpisy, postanowił odpowiedzieć przez jej imitację, tworząc własną, lustrzaną petycję. Nie komentując pomysłu imitowania naukowców - bo komentuje się on sam - warto przyjrzeć się kalkulacji, którą przeprowadziło PZE, decydując się na ten ruch. Zarząd PZE zapewne słusznie założył, że zdobędzie dużo więcej podpisów, niż naukowcy zajmujący się badaniami i ochroną przeszłości, których w Polsce jest maksymalnie około 2 tys. osób. Cios trafił w próżnię - po stronie naukowej, działającej w interesie społecznym, nikt nie zakładał, że kluczowym argumentem w dyskusji ma być... liczba naukowców. Istotniejsza wydawała się waga argumentów, dotyczących ochrony interesu publicznego, a nie wąskiej - w porównaniu do reszty społeczeństwa - grupy roszczeniowo nastawionych poszukiwaczy, którzy żądają, by państwo wspierało i finansowało ich hobby. Niemniej, liczba podpisów pod petycją PZE była śledzona z naukowym zainteresowaniem, ponieważ oczekiwano potwierdzenia oszacowanej przez SNAP liczebności tego środowiska. Zakładano, że petycję podpiszą nie tylko członkowie PZE, ale także ci niezrzeszoni, skuszeni ułatwieniami w realizacji swojej pasji. Dodatkowo spodziewano się też istotnej puli głosów grupy sympatyków, znajomych i rodzin poszukiwaczy. A po tym, jak pod swoje skrzydła wzięły projekt nowelizacji media rządowe, także niemałej grupy pobudzonych politycznie widzów i czytelników, którzy spór z naukowcami potraktowali jako kolejną odsłonę wojny polsko-polskiej (niesłuszie, ponieważ naukowcy są przeważnie apolityczni - a w każdym razie do niedawna byli). Jednym słowem, spodziewano się minimum 30-40 tys. głosów pod petycją PZE. Z dużym zdziwieniem odnotowano więc, że mimo trwającej ponad dwa tygodnie akcji nie udało się zebrać więcej, niż kilkanaście tysięcy podpisów. Istnieją dwie możliwości wytłumaczenia tego fenomenu: 1. Estymacja SNAP, zakładająca liczebność środowiska detektorystów na 20-30 tys. osób jest przeszacowana. 2. Duża część środowiska poszukiwaczy nie popiera projektu nowelizacji. Niezależnie od tego, która wersja jest prawdziwa, posłowie popierający tę fatalną nowelizację w imię spodziewanych korzyści wyborczych powinni jeszcze raz ją przeanalizować pod względem zysków i strat. Nie tylko politycznych.
Tak twierdzi PZE, dowodząc, że w Europie prawo jest pod tym względem łagodniejsze. W rzeczywistości polskie prawo chroniące dziedzictwo archeologiczne można ocenić jako - co najwyżej - średnio restrykcyjne. Wprawdzie, w celu prowadzenia legalnych poszukiwań wymagane jest pozwolenie konserwatora zabytków, ale - jeśli poszukiwacz zdecyduje się o nie wystąpić praktycznie zawsze je dostanie. W Europie większość krajów wymaga jakiejś formy uzyskania zezwolenia lub obligatoryjnej rejestracji poszukiwaczy. W UE są też kraje (np. Austria, Grecja), w których korzystanie z wykrywaczy metali jest - poza nielicznymi wyjątkami - dozwolone tylko dla profesjonalnych badaczy. Detektoryści chętniej jednak powołują się na przykłady tych państw, w których korzystanie z wykrywacza metali nie wymaga zezwolenia, choć jest ich w Europie zdecydowanie mniej. Jednym z ich ulubionych przykładów jest Wielka Brytania. Zapominają jednak, że również w tym państwie istnieją duże obszary, na których zezwolenie jest konieczne, a poza tym poszukiwacze muszą przestrzegać wielu reguł, które w Polsce wydałyby im się opresyjne: np. to, że co do zasady właścicielem znalezisk jest właściciel terenu, na którym prowadzone są poszukiwania (chyba, że znaleziska są starsze niż 200 lat - wtedy należą do korony) i to on dzieli się nimi z poszukiwaczami, a nie odwrotnie. Zgoda właściciela - i to nie domniemana, a często wymagająca podpisania umowy - jest więc niezbędna. Właściciel może też wymagać - i na ogół wymaga - żeby poszukiwacz był zrzeszony w National Council for Metal Detecting i miał opłacone ubezpieczenie. Poza tym, warto pamiętać, że w "liberalnych" krajach kary za łamanie obowiązujących regulacji są często bardzo surowe i - w odróżnieniu od Polski - egzekwowane, jak np. niedawne (2023, 2022) wyroki dla nieuczciwych poszukiwaczy - 5, a nawet 18 lat bezwzględnego więzienia za nieautoryzowane wydobycie i próbę sprzedaży zabytków. Dodajmy jeszcze, że detektorysta przyłapany na łamaniu prawa może mieć skonfiskowany sprzęt, a nawet samochód wykorzystany przy popełnieniu przestępstwa.
Polskie prawo obecnie wymaga od poszukiwaczy chcących prowadzić legalnie swoje działania mniej, niż od archeologów lub właścicieli zabytków. Archeolog musi ukończyć studia, odbyć 12 miesięcy obligatoryjnych praktyk terenowych. Musi uzyskać od konserwatora decyzję na prowadzenie badań archeologicznych, wydawaną na podstawie programu badań (który konserwator może zakwestionować i żadąć uzupełnień), zgodę właściciela terenu, promesę muzeum na odbiór ew. pozyskanych zabytków. Ciążą też na nim obowiązki związane z przestrzeganiem zasad metodycznych i obligatoryjną sprawodawczością. Ponadto do prowadzenia profesjonalnych badań potrzebne jest zaplecze badawcze i niemałe środki finansowe. Tymczasem poszukiwacz musi jedynie uzyskać zgodę właściela terenu, na kórym zamierza prowadzić poszukiwania, oraz decyzję konserwatora na ich prowadzenie. Do wniosku nie potrzebuje w zasadzie niczego wykazywać i praktycznie zawsze decyzję otrzymuje, co dobrze widać w statystykach - odmowy w analizowanym okresie 11 lat (od 2009-2020) nigdy nie przekraczały 4%. Problemem jest jedynie czas oczekiwania na decyzję, wynikający z ogólnego niedoinwestowania służby ochrony zabytków i doskwierających jej braków kadrowych. Mimo to, PZE nie domaga się wzmocnienia służb konserwatorskich, a całkowitej likwidacji konieczności uzyskiwania zezwoleń, pozostawiając jednak tę konieczność profesjonalnym badaczom. W istocie propozycja ta oznacza nabycie przez poszukiwaczy uprzywilejowanej pozycji, a nie konsekwentne przejście w stronę systemu pozbawionego zezwoleń, co w Europie na ogół oznacza konieczność zrzeszenia się w publicznej instytucji (obligatoryjne lub silnie zalecane), ponoszenie istotnych opłat i surowe kary za łamanie przepisów.
Ta teza często przewija się w wypowiedziach poszukiwaczy skarbów, którzy za jej pomocą starają się podkreślić swój wkład w ochronę dziedzictwa archeologicznego. Dowodzą, że ich hobby jest bardzo pożyteczne, ponieważ ratuje zabytki metalowe, które - gdyby nie zostały wyciągnięte na powierzchnię - rozłożyłyby się szybko w ziemi. Żeby tę tezę sfalsyfikować nie jest jednak potrzebna specjalistyczna wiedza - wystarczy prosta logika. Detektoryści powinni zadać sobie pytanie, jak to się dzieje, że znajdują zabytki metalowe liczące setki, a nawet tysiące lat. W rzeczywistości przedmiot żelazny (a inne metale są oczywiście trwalsze) - jeśli nie rozłoży się w ziemi krótko po zdepanowaniu, gdy środowisko depozycji jest niesprzyjające - może leżeć w warstwie bardzo długo. Po wyjęciu z ziemi przeważnie wymaga jednak natychmiastowej konserwacji albo rozpada się w oczach. W dawnych latach archeolodzy mieli niejedną okazję, by boleśnie się o tym przekonać. Dlatego obecnie archeologia, jak wiele innych dziedzin, kieruje się zasadą: "po pierwsze nie szkodzić" i przekonaniem, że zabytki najbezpieczniejsze są w ziemi. Rozwój metod nieinwazyjnych umożliwia badania bez konieczności ich wydobywania, a tam, gdzie wykopaliska są konieczne konserwacja zabytków jest obowiązkiem badacza. Pewne odstępstwa od generalnej zasady nieinwazyjności można poczynić jedynie w stosunku do przedmiotów metalowych niedawno zdeponowanych, szczególnie w środowisku niesprzyjającym zachowaniu żelaza, co odnosi się np. do XX-wiecznych militariów. W tej dziedzinie istnieje pole do współpracy między profesjonalnymi badaczami i konserwatorami a hobbystami, jednak nie bez istotnch zastrzeżeń. I jeszcze jedna kwestia: ponieważ narracja o "gnijących w ziemi zabytkach" zaczęła tracić na wadze na skutek przebijającej się argumentacji archeologów, poszukiwacze znaleźli nowy "wytrych": otóż zabytki "niszczeją" w ziemi ze względu na stosowanie nawozów sztucznych w rolnictwie. Zapewne niedługo okaże się, ze ratują zabytki metalowe ze względu na zagrożenie wyciekiem chemikaliów z nielegalnych składowisk.
Gdyby jedynie szukali zabytków, a nie je wydobywali, można by na to pytanie odpowiedzieć twierdząco. Niestety, nawet poszukiwacz rozumiejący potrzeby ochrony dziedzictwa archeologicznego nigdy nie wie, co wykopie. Może to być złom żelazny, a może to być zabytek archeologiczny, jeden z elementów zespołu zabytków, leżących w nienaruszonym układzie stratygraficznym i tworzących stanowisko, np. grób z epoki żelaza. Zniszczonych nawarstwień i naruszonego układu innych zabytków nie da się już nigdy odtworzyć, nawet jeśli poszukiwacz będzie uczciwy, prawidłowo rozpozna zabytek, zabezpieczy miejsce odkrycia i zgłosi znalezisko do konserwatora. Według poszukiwaczy to niewielka strata wobec faktu odkrycia nowego stanowiska archeologicznego. Ale strata jest realna, a korzyści - mocno dyskusyjne. Po pierwsze, co archeolodzy mocno podkreślają, nie istnieje żadna potrzeba szybkiego i masowego odkrywania nowych stanowisk archeologicznych. Polska jest w sytuacji szczególnej, mając nie tylko dobre prawo chroniące dziedzictwo archeologiczne (gorzej z jego egzekwowaniem), ale także dobrze rozwiniętą i szanowaną na świecie archeologię. Od 1978 roku realizowany był w Polsce program AZP (Archeologiczne Zdjęcie Polski) - unikalny w skali świata program badawczo-konserwatorski, mający na celu rozpoznanie metodą badań powierzchniowych oraz za pomocą kwerendy źródłowej stanowisk archeologicznych na terenie całego kraju oraz budowę archiwum informacji o stanowiskach archeologicznych. Program umożliwił zarejestrowanie na ziemiach Polski prawie pół miliona stanowisk archeoogicznych ze wszystkich epok, nie tylko z tych, których pozostałości są w stanie wykrywać poszukiwacze. Jeżeli istnieje tu jakiś problem, to raczej z pilnowaniem, aby to dziedzictwo nie zaostało zniszczone, a nie z koniecznością odkrywania kolejnych stanowisk, zwłaszcza z epok metali. Czasem, w ramach badań prowadzonych przez naukowców i nastawionych na rozwiązanie jakiegoś wyselekcjonowanego problemu badawczego może pojawić się potrzeba bardziej szczegółowego rozpoznania konkretnego obszaru. Tworzy to oczywiście pole do współpracy. Zdarza się to jednak relatywnie rzadko, bo archeologia w ostatnich dekadach coraz mocniej bazuje na rozpoznaniu nieinwazyjnym, w oparciu o techniki obrazowania satelitarnego, dronowego, LiDAR, SAR, badania geomagnetyczne, georadarowe, elektrooporowe, itd. Po drugie: archeologia coraz mocniej przestrzega zasady "po pierwsze nie szkodzić" i stara się minimalizować badania do sytuacji niezbędnych wiedząc, że zabytki archeologiczne najbezpieczniejsze są w ziemi. Profesjonalnie prowadzone wykopaliska archeologiczne - a tylko takie umożliwiają odczytanie pełnej informacji o przeszłości w oparciu o cały kontekst stanowiska, a nie tylko poszczególne zabytki - są długotrwałe (potrafią trwać lata, a nawet dziesiątki lat!), kosztowne i wymagają zaplecza organizacyjnego, laboratoryjnego oraz rozbudowanego zespołu badawczego. Archeolodzy już od dawna nie działają sami, tylko w ramach zespołów badawczych, łączących naukowców z bardzo wielu dziedzin i zdolnych do wykonania setek analiz, od datowań bezwzględnych po analizę DNA. Poważny problem stwarzają też same wydobywane zabytki. Te metalowe nie tylko trzeba opracować, ale także natychmiast poddać konserwacji (koszt, czas), a na koniec umieścić w muzeum. Nie ma problemu, jeśli będzie to kilka przedmiotów o wartości ekspozycyjnej, ale w przypadku setek wyrobów metalowych w różnym stopniu zniszczenia coraz trudniej o uzyskanie miejsca do ich przechowywania. Magazyny są przepełnione, MKiDN od lat nie jest w stanie zbudować nowych, zasłaniając się m.in. brakiem środków finasowych. Po uwzględnieniu powyższych argumentów łatwiej zrozumieć, dlaczego środowisko osób profesjonalnie związanych z badaniami archeologicznymi i ochroną przeszłości uważa nowelizację ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami wg projektu poselskiego za największe zagrożenie dla dziedzcitwa narodowego od II wojny światowej. Oto państwo, które nie ma pieniędzy na magazyny ani na wzmocnienie niewydolnej służby konserwatorskiej będzie wydawało miliony, tworząc zachęty finansowe do masowego wydobywania z ziemi kolejnych tysięcy zabytków wymagających konserwacji (kto ma to zrobić i za co?) i odkrywania kolejnych stanowisk, które albo zostaną zbadane w ciągu 30 dni(!) przez lokalnych konserwatorów (nie mających na to oczywiście ani środków, ani ludzi) albo będą bezkarnie rabowane przez poszukiwaczy. Reasumując: w obecnym stanie prawa działalność poszukiwaczy skarbów jest dla dziedzictwa archeologicznego najczęściej szkodliwa (działania bez pozwolenia i poszanowania dla archeologii oraz grobów wojennych), czasami neutralna (gdy poszukiwania prowadzone są na podstawie pozwolenia, optymalnie na głęboko oranych polach lub na plażach), a w rzadkich wypadkach pożyteczna (działania lokalnych stowarzyszeń lub we współpracy z archeologami). Po wprowadzeniu zmian poszukiwania staną się prawdziwą, apokaliptyczną katastrofą.
W kwestii badania śladów niedawnej przeszłości ziem polskich istnieje pole do współpracy między osobami i podmiotami profesjonalnie zajmującymi się badaniem i ochroną przeszłości oraz hobbystami - amatorami najnowszej historii i militariów. Trzeba jednak pamiętać o kilku rzeczach: 1. Poszukiwacz przed wykopaniem znaleziska w zasadzie nie ma możliwości oceny, czy sygnał urządzenia oznacza pamiątkę z II wojny światowej, czy dużo starszy zabytek archeologiczny. Zatem twierdzenie, że "interesują go jedynie militaria" nie zwalnia go z obowiązków względem prawa ochrony zabytków. Nie powoduje też, niestety, że jego działania przestają być potencjalnie szkodliwe dla dziedzictwa archeologicznego, ze względu na możliwość przypadkowego zniszczenia stanowiska archeologicznego. Dlatego w obowiązującej ustawie poszukiwanie zabytków przy pomocy wykrywacza metali wymaga pozwolenia wojewódzkiego konserwatora zabytków, bez względu na zainteresowania poszukującej osoby. 2. Każda dziedzina badania przeszości profesjonalizuje się z czasem. Archeologia pól bitewnych staje się dyscypliną naukową, a historia 1. połowy XX wieku - kolejnym okresem w badaniach przeszłości. Fragmenty miliariów z II wojny światowej, które w latach powojennych były powszechnie dostępne i reprezentowały jedynie wartość złomu, obecnie coraz częściej stają się rzadkimi zabytkami o dużej wartości historycznej, muzealnej i materialnej. To oznacza, że również w tej sferze regulacyjna rola państwa będzie musiała wzrastać - proces ten już zachodzi na naszych oczach. W świadomości społecznej cenne militaria są zabytkami, które powinny podlegać ochronie, stąd np. głośnym echem obiło się nielegalne wywiezienie za granicę czołgu Panzerkampfwagen V Panther (Sd.Kfz.171). Służby konserwatorskie wyciągnęły jednak z tego wnioski i obecnie rygorystyczniej podchodzą do przestrzegania prawa w zakresie ochrony cennych zabytków militarnych. Każdy przypadek rozpatruje się indywidualnie, jednak dla wszystkich jest oczywiste, że ten zasób szybko niknie i tracimy informacje o zdarzeniach, które wciąż są ważne dla społeczeństwa, pełnią w Polsce rolę kulturotwórczą i są podstawą naszej narodowej tożsamości. Poszukiwacze doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak wiele z tego zasobu zostało wyeksploatowane od lat 80. XX wieku. Potrzeba kontroli państwa polskiego nad eksploracją pól bitew przez detektorystów nie powinna nikogo dziwić. 3. Poszukiwanie militariów bardzo często wiąże się z naruszaniem mogił z I i II wojny światowej, co widać m.in. po typowych znaleziskach prezentowanych na grupach skupiających poszukiwaczy. Nieśmiertelniki, fragmenty umundurowania i wyposażenia osobistego, a nawet krzyże z kwater nagrobnych pojawiają się tam bardzo często, natomiast badzo rzadko wywołują, niestety, odruch protestu w obrębie tego środowiska. Łupem poszukiwaczy padają nawet protezy zębowe, dumnie prezentowane na forach. Na zbeszczeszczonych cmentarzach częstym widokiem są leżące na ziemi, wyciągnięte z grobów kości. Takie postępowanie narusza elementarne zasady etyczne obowiązujące w naszej kulturze, a także szereg przepisów związanych z ochroną miejsc pamięci i martyrologii. Nie ma i nie może być na to zgody. Warto dodać, że istotna część cmentarzy, zarówno wojennych, jak i związanych z przedstawicielami mniejszości narodowych pomordowwanych w latach II wojny światowej, lub zmuszonych do opuszczenia Polski po wojnie, znajduje się na terenach niedostępnych, nie jest w żaden spośób oznaczona, czy widoczna w terenie i często nie znajduje się w ewidencji zabytków i miejsc pamięci. Zatem pod rygorem nowelizacji tego typu miejsca zostaną pozbawione jakiejkolwiek ochrony, na co jak zauważa Marcin Danielewski, zwracają nieoficjalnie uwagę pracownicy IPN.
Archeolodzy terenowi na ogół chętnie współpracują z lokalnymi hobbystami i miłośnikami przeszłości, ponieważ łączy ich z nimi podobna motywacja, jaką jest chęć poznawania przeszłości i dzielenia się wynikami swoich odkryć ze społeczeństwem. Niektórzy z takich amatorów są też detektorystami, choć trudno stwierdzić, jak liczna jest ta grupa w obrębie całego środowiska. Niestety, wśród poszukiwaczy skarbów dominującą motywacją do realizowania swojego hobby jest raczej egoistyczna potrzeba zdobywania rzadkich i cennych przedmiotów - trofeów, które można zabrać do domu po udanym wypadzie. Część tej grupy jest wprost zainteresowana osiąganiem z tego tytułu zysków materialnych, zatem trudno ich nazwać hobbystami; jest to po prostu nielegalna działalność zarobkowa. Tego typu motywacje są fundamentalnie sprzeczne z ideami, które przyświecają osobom profesjonalnie związanym z badaniami i ochroną przeszłości, a które pracują na rzecz całego społeczeństwa. Środowisko poszukiwaczy nie wypracowało skutecznych metod wdrażania właściwych standardów działania i eliminowania ze swojego grona osób, które są po prostu przestępcami. Zamiast tego częściej kieruje się źle pojetą solidarnością środowiskową, dzieląc się sposobami na omijanie prawa i kryjąc nieuczciwe osoby. Nie ułatwia to szukania porozumienia ze środowiskiem badaczy. Poszczególni naukowcy albo trzymają dystans do poszukiwaczy, albo zawierają wyłącznie lokalne porozumienia z konkretnymi ludźmi, do których mają zaufanie. Dużo złego spowodowało też powstanie PZE, w którego zarządzie znaleźli się nie zwolennicy porozumienia, skłonni do działania w obrębie obowiązującego prawa, ale nastawieni roszczeniowo poszukiwacze. Mimo, że w najlepszym razie reprezentują oni jedynie część środowiska, uporczywie kreują się na jego liderów. Dlatego, mimo bardzo pozytywnego nastawienia MKiDN, negocjacje toczone z poszukiwaczami od 2018 roku ugrzęsły w martwym punkcie. Jak się wydaje, PZE nie jest zainteresowane żadnym kompromisem, ponieważ w jego interesie jest podtrzymywanie konfliktu, kóry definuje sens jego istnienia, jako repreznetacji poszukiwaczy "walczących z opresyjnym systemem". Zapewnia to stałą uwagę środowiska, dopływ "rekruta" i - naturalnie - składek. Dlatego w styczniu 2021 roku, gdy rozmowy były bliskie wypracowania porozumienia, PZE nieoczekiwanie je zerwało, przystępując do bezpardonowego ataku na archeologów, a szczególnie na Stowarzysznie Naukowe Archeologów Polskich (SNAP). Szczegółowo całą sprawę opisała obecna dyrektor NID K. Zalasińska, odpowiadająca wówczas za prowadzenie tych negocjacji z ramienia DOZ MKiDN. Z pismem z 22 lutego 2020 roku, które PZE wysłał do premiera zrywając tym samym negocjacje, można zapoznać się na stronie PZE. Zawiera ono standardową mieszankę oskarżeń, wymyślonych zarzutów (np. o mafii SNAP oplatającej jak ośmioronica system ochrony zabytków), jak i typowych konfabulacji, w tym mit o rzekomo ćwierćmilionowej rzeszy poszukiwaczy. W pismie tym ujawnia się podstawowy problem z działalnością poszukiwaczy zrzeszonych w PZE - nawet, jeśli dotykają oni jakichś rzeczywistych problemów (np. niewydolność służby ochrony zabytków), to mieszanka kłamstw i manipulacji, którą przeplatają własną wypowiedź, uniemożliwia jakąkolwiek sensowną dyskusję. Stan ten można wytłumaczyć chyba jedynie na gruncie psychologii i specyficznego sposobu postrzegania świata. Do pewnego stopnia można to zrozumieć. Ludzie zainteresowani jedynie eksploatacją narodowego dziedzictwa kulturowego dla zaspokojenia swoich egoistycznych potrzeb nie są w stanie zrozumieć motywacji naukowców, broniących tego dziedzictwa nie dla siebie, ale dla ogółu współobywateli. Z tego względu będą raczej skłonni mierzyć ich swoją miarą, postrzegając w kategoriach "konkurencyjnej bandy", która broni im dostęu do pożądanych zasobów i wszelkimi metodami będą starali się im zaszkodzić. Spokojną i wyważoną odpowiedź na histeryczne pismo PZE przygotował 22 lipca 2020 roku NID, starając się odnieść do większości podniesionych tam kwestii. Nie miało to już jednak znaczenia, ponieważ działacze PZE, prowadząc de facto nierejestrowaną działalność lobbingową, w międzyczasie dotarli do pewnych polityków, którzy doprowadzili do sytuacji obserwowanej obecnie. Sytuacji, w której polski parlament, MKiDN i GKZ zostali wmanipulowani w przyjęcie prawa zaspokajającego wszystkie żądania niewielkiej, agresywnej grupy ludzi, żerującej na zasobach polskiego dziedzictwa kulturowego. Od czasów II wojny światowej nie zdarzyło się, żeby państwo polskie do tego stopnia utraciło kontrolę nad ochroną tych zasobów, a nigdy - na własne życzenie. Nietrudno zorientować się, że obecnie nie ma żadnej platformy do prowadzenia dyskusji między środowiskiem osób profesjonalnie związanych z badaniami i ochroną dziedzictwa kulturowego a poszukiwaczami. Działania podjęte przez PZE w imieniu wąskiej grupy, poparte - niestety - przez część tego środowiska, nie zdającej sobie sprawy z ich konsekwencji, na długie lata zatrują te relacje, niszcząc budowane z mozołem podstawy zaufania, czy próby definiowania pól kompromisu. Kompromisu, który wydawał się być do roku 2020 w zasięgu ręki, ponieważ i po stronie archeologów panuje przekonanie, że należy upraszczać procedury administracyjne i wskazywać poszukiwaczom takie obszary działania, aby ich działalność była jak najmniej szkodliwa dla dziedzictwa archeologicznego. Dlatego rozważane były np. koncepcje przejścia od systemu zezwoleń do systemu mieszanego, gdzie zezwolenia wymagane są tylko na określonych terenach, a chodzenie z wykrywaczem po plażach, czy głęboko oranych polach wymaga jedynie zgody właściciela terenu. Ostatecznie, z winy PZE zwyciężyła - niestety - logika konfrontacji.
Zarzut, jakkolwiek dość absurdalny, pojawia się w argumentacji PZE, wzbogacany też zarzutami korupcyjnymi, czy związanymi z finansowym wykorzystywaniem skarbu państwa. Trzeba przyznać, że są to dość odważne zarzuty ze strony organizacji, która lobbuje w sejmie za ustawą obciążającą budżet na kilkaset milionów złotych rocznie i gwrantującą każdemu jej członkowi możliwość zdobycia nagrody za pond 200 tys. złotych, co w ciągu roku pozwoli niejednemu poszukiwaczowi stać się milionerem. Wracając do pytania: środowisko archeologów, konserwatorów i muzealników liczy - jak można wnioskować po liczbie podpisów pod petycją wzywającą do zablokowania nowelizacji ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami - około 2-3 tys. osób. Nie ma powodu, by nie zakładać, że i w takiej grupie znajdą się pojedyncze osoby działające nieetycznie, podobnie jak ma to miejsce w innych zawodach. Predyspozycje środowiskowe nie stymulują przerostu liczby osób nieetycznych akurat w archeologii, ponieważ ten kierunek studiów raczej nie jest wybierany przez osoby oczekujące od życia zaspokojenia wysokich potrzeb materialnych. Co więcej, przebrnięcie przez wszystkie szczeble kariery niezbędne do podjęcia samodzielnej pracy w zawodzie wymaga niemało poświęcenia i przystosowania do uroków niskopłatnej pracy w budżetówce. Z tego względu osoby nastawione merkantylnie rzadko przez wszystkie te szczeble przechodzą, przenosząc się - całkiem rozsądnie - do innch obszarów rynku pracy. Niemniej, nieetycznie postępujący archeolodzy się zdarzają, dlatego tak istotne są mechnizmy dbające o zachowanie właściwych standardów. W SNAP-ie zajmują się tym stosowne organy, a w przypadkach wymagających szczególnej uwagi - specjalnie powoływane komisje. Z ich pracą można zapoznać się na stronie Zarządu Głównego SNAP. Interwencje podejmują też oddziały regionalne SNAP. Czy są to mechnizmy wystarczające? Na pewno nie, tym bardziej, że nie wszyscy czynni zawodowo archeolodzy są w SNAP-ie zrzeszni, a sprawozdania komisji SNAP dokumentujące nierzetelności lub działania przestępcze nie spotykają się z reakcją odpowiednich instytucji, stojących na straży prawa. Stąd pojawiające się okresowo dyskusje np. o koncepcji wydawania licencji dla archeologów, czy o potrzebie powołania Izby Archeologicznej, albo innej formy obligatoryjnego samorządu zawodowego, które jednak nie znadują uznania ustawodawcy ze względu na panujące tendencje do deregulacji. Niemniej, samo środowisko, w zakresie takim, jaki jest możliwy, podejmuje faktyczne wysiłki, żeby dbać o standardy etyczne, starania te są jawne i spotykają się ze zrozumieniem ogółu archeologów. Na tym odpowiedź można by zakończyć, ale trudno jednak nie odbić pytania i nie zastanowić się, jakie procedury dbania o standardy etyczne panują w środowisku poszukiwaczy? Tutaj nie jest już tak różowo.
Niestety, takich osób jest bardzo dużo. Podkreśla to zresztą PZE wprost dowodząc, że jedynie 1% poszukiwaczy przestrzega prawa. Jak wiele innych twierdzeń PZE, także i to nie jest prawdziwe. Niemniej, procent poszukiwaczy łamiących prawo jest wysoki: wg szacunków SNAP sięga 50%. Niestety, niewielu jest poszukiwaczy skłonnych do krytycznej refleksji i działań na rzecz podnoszenia standardów etycznych we własnym środowisku. Chociaż i takie osoby się zdarzają, to ich aktywność jest silnie limitowana potrzebą akceptacji ze strony reszty środowiska. Zbyt intensywna krytyka nieetycznych działań często prowadzi do usuwania ich poza nawias grupy, o czym kilka osób już boleśnie się przekonało. W tym środowisku standardem jest fałszywie pojęta solidarność, wzajemna pomoc w omijaniu prawa i bardzo szeroka tolerancja dla kolegów, którzy prawo jawnie łamią. Pozostali, w tym ci, którzy prawo łamią "tylko trochę" wolą milczeć, niż się wychylić. Powoduje to obecność bardzo wielu patologii, np. przyzwolenia do działań nie tylko sprzecznych z prawem, ale także z naszymi normami kulturowymi, jak rozkopywanie mogil i cmentarzy wojennych, zarówno bohaterów polskiego września 1939, jak i
Idea, by hobbyści zainteresowani kolekcjonowaniem na swój własny, egoistyczny użytek ukrytych w ziemi "skarbów" zastąpili profesjonalnych (5 lat studiów, 12 m-cy praktyki wykopaliskowej, stopnie naukowe, publikacje, itp.) archeologów, których rolą jest ochrona dziedzictwa archeologicznego i jego badania na użytek wspólobywateli może wydać się nieco absurdalna. Pojawia się jednak jako argument wysuwany serio podczas zażartych dyskusji na forach i grupach poszukiwaczy. Poszczególni ich uczestnicy odmalowują wizję archeologów jako skorumpowej i cynicznej mafii, oplatającą system ochrony zabytków i broniącej go - jedynie z zazdrości - przed konkurentami, którzy też przecież mają prawo kopać w ziemi. Stąd idea, by uczciwi i prawi w swych intencjach poszukiwacze wzięli w swoje ręce i na swoje utrudzone barki zadanie ochrony (czy raczej radosnej eksploatacji) tegoż dziedzictwa, odsuwając "skorumpowanych" archeologów od nienależnych im urzędów i etatów. Trudno powiedzieć, na jakiej płaszczyźnie należy rozpatrywać tego typu koncepcje, ale najsensowniej chyba byłoby skorzystać z dokonań socjologii i psychologii. Otóż socjologowie zauważają, że bunt przeciw nauce - jako ostatniemu już obszarowi nienaruszonych jeszcze autorytetów - jest zjawiskiem narastającym w cywlizacji zachodniej. Ludzie, którzy w dawniejszych czasach byli izolowani ze względu na niechęć lub intelektualną niemożność zrozumienia świata w jego bardziej skomplikowanych aspektach, dziś mogą łączyć się w duże grupy dzięki rozwojowi Internetu i mediów społecznościowych. Powoduje to powstawanie takich zjawisk, jak np. ruch zwolenników kreacjonizmu, negacjonistów Holacaustu czy zwolenników teorii płaskiej Ziemi. Zwłaszcza ci ostatni tworzą dobrą analogię, która lepiej pozwala zrozumieć radykalnych poszukiwaczy, ponieważ również wierzą w spisek, który powstrzymuje ludzi od zrozumienia Prawdy. W takich środowiskach braki w wyksztaceniu czy deficyty intelektualne nie są wadą, tylko zaletą, ponieważ podstawową kwalifikacją nie jest w nich wiedza, lecz Wiara. Wyznawcy - bo tak należałoby ich chyba określić - nie przejmują się logicznymi brakami swoich koncepcji, tłumacząc je sobie, jako przejawy działania spisku. I tak na przykład, poszukiwacze skarbów nie zadają sobie pytań, skąd biorą się te wszystkie publikacje, za pomocą których mogą trafić na ciekwe "miejscówki", albo w jaki sposób sortowaliby np. chronologicznie i wyceniali znaleziska, gdyby nie 200 lat mrówczej pracy archeologów, historyków, historyków sztuki i innych specjalistów. Cóż, być może kiedyś powstanie praca naukowa analizująca te interesujące zjawiska społeczne 1. połowy XXI wieku. Na razie jednak nasza cywlizacja ma z tym potężny problem, ponieważ zwolennicy poglądów omawianego tu typu łączą się w duże i wpływowe w związku ze swoją liczebnością grupy. Npa przykład, liczący około 3000 członków PZE z samych składek jest w stanie uzbierać około 360 tys. złotych rocznie, nie licząc składek od zrzeszonych stowarzyszeń. Są to już poważne kwoty, za które można np. opłacić prawnika czy prowadzić (nierejestrowany) lobbing wśród posłów i polityków. Wśród których, nawiasem mówiąc, są też osoby o przeszłości związanej z detektoryzmem.
Nagrody za znalezienie cennych zabytków zostały w projekcie poselskim nowelizacji ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami określone następująco: "2) art. 34 otrzymuje brzmienie:" [...] p. 3: "Wartość przyznanej nagrody pieniężnej nie może być wyższa niż dwudziestopięciokrotność kwoty przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia w gospodarce narodowej w poprzednim roku kalendarzowym" p. 4 "W wyjątkowych wypadkach, gdy zabytek posiada oprócz szczególnej wartości historycznej, artystycznej lub naukowej także znaczną wartość materialną, na wniosek wojewódzkiego konserwatora zabytków wysokość nagrody pieniężnej może zostać podwyższona do trzydziestokrotności przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia, o którym mowa w ust. 3" Zatem, jeśli projekt ma wejść w życie w 2024 roku, to za podstawę ustalenia wysokości przeciętnego wynagrodzenia należy przyjąć dane za I kwartał 2023 roku. Według GUS przeciętne wynagrodzenie wyniosło w tym okresie 7.124,26 zł. Dlatego najwyższa nagroda to: 30 x 7.124,26 zł = 213.727,80 zł, a standardowa: 178.106,50 zł. Zatem państwo polskie, zamiast starać się ograniczać eksploatację jednego z najcenniejszych zasobów, jakim dysponuje, tworzy finansowe zachęty do jego jak naszerszego, masowego wręcz, wykorzystania. Są to zachęty naprawdę duże, pracowity detektorysta w ciągu roku będzie mógł bez problemu zostać milionerem. W takiej sytuacji tylko głupiec albo leń nie kupi detektora, prawda? Jeśli jednak dziedzictwo kulturowe z jego podobno istotnym znaczeniem dla podtrzymywania tożsamości narodu jest cokolwiek warte, to stopień jego ochrony nie powinien chyba znacząco odbiegać od poziomu ochrony innych, ustawowo ujętych zasobów? Sięgnijmy więc po analogie z pokrewnej - do pewnego stopnia - sfery ochrony przyrody. Spójrzmy na drzewostan, zasoby zwierzyny w lasach albo ryb w rzekach. Gdyby wprowadzane przez nowelizację rewolucyjne zmiany przenieść na grunt ustawy o ochronie przyrody, to mielibyśmy sytuację, w której Ministerstwo Ochrony Środowiska i Zasobów Naturalnych ogłosiłoby - realizując np. postulaty kłusowników - że odstrzał będzie dozwolony domyślnie, po kliknięciu w aplikacji, a za co lepsze sztuki odłowionej zwierzyny państwo wypłaci sowite nagrody. Albo zachęcałoby do masowej wycinki drzewostanu przez drwali - amatorów. Albo do głuszenia ryb prądem, jako najefektywniejszego sposobu odławiania ich większej ilości. Absurdalne? Tak, bo pomysł, żeby głównym, uprzywilejowanym podmiotem ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami uczynić amtorów, zainteresowanych w zaspokojeniu egoistycznej potrzeby posiadania (i trzymania na telewizorze) wyciągniętych z ziemi staroci jest absurdalny. A to, żeby jeszcze ich za to sowicie nagradzać, w sytuacji, w której państwo polskie nie jest w stanie zaspokoić podstawowych potrzeb przeciążonej i niedoinwestowanej służby ochrony zabytków - te granice absurdu mocno przekracza. I tak na marginesie: zasoby dziedzictwa archeologicznego - w przeciwnieństwie do drzewostanu - nie są odnawialne. Warto wspomnieć jeszcze o kilku implikacjch wprowadzenia nagród. W dotychczasowym systemie nagrody przysługiwały tylko przypadkowym znalazcom. Odpowiadało to typowej sytuacji, w której np. robotnicy kopiący wykop pod rurę, czy rolnik orzący na polu natrafiali na cenny zabytek. Nagroda tworzyła zachętę do oddania znaleziska do muzeum. Z jakiej jednak racji ma się należeć poszukiwaczom, którzy deklarują przecież, że swoją działalność traktują jako hobby, że są głęboko motywowani do ochrony dziedzictwa archeologicznego, że przecież zabytków nie szukają, itd.? A więc niech się zdecydują: hobby czy działalność dla zysku? Poszukiwacze mają jednak swoją, skromną wizję rozwiązania tego dylematu: połączyć dwa w jednym, czyli hobby, za które trzeba im płacić, bo - jak to któryś z poszukiwaczy w komentarzach stwierdził: "chodzę po godzinach pracy i co z tego mam"? Twórcy gniota legislacyjnego, określanego - chyba dla żartu - jako projekt poselski nowelizacji ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami nie byli w stanie - lub nie chcieli - przewidzieć w zasadzie żadnych konsekwencji jego wejścia w życie. Abstrahując nawet od konsekwencji finansowych dla bużetu państwa, które określili jako zerowe(!), nie przenalizowali też np. jego wpływu na złożone zależności między kształtem przepisów, a ich wpływem na szarą strefę nielegalnego handlu zabytkami. Tymczasem system wysokich nagród finansowych za cenne znaleziska wprowadzi tam istotne zmiany, ponieważ funkcjonujący na czarnym rynku paserzy przestaną być jedyną opcją dla nieuczciwych poszukiwaczy, zajmujących się nielegalnym pozyskiwaniem zabytków. Nie przeprowadzono żadnych, niezbędnych w normalnym procesie legislacyjnym analiz i symulacji, więc można jedynie formułować ostrożne przypuszczenia. Intuicyjnie wydaje się jednak, że dla rabusiów pojawienie się na rynku państwowego odbiorcy może oznaczać z jednej strony wzrost cen nielegalnie pozyskanych zabytków, a z drugiej - możliwość ograniczenia ryzykownych kontaktów z paserami. Trudno o lepszą zachętę do intensyfikacji rabunku stanowisk archeologicznych. Wydaje się przy tym, że także dla innych podmiotów na czarnym rynku nowelizacja otwiera świetlane perspektywy, wprowadzając szybkie i wygodne narzędzie do legalizacji zabytków. Wystarczy trefny towar położyć gdzieś koło dołka przy leśnej drodze, zrobić zdjęcie w aplikacji i już możemy zalegalizować brązową ozdobę z wyrabowanego kurhanu, albo partię mieczy scytyjskich z Ukrainy, na którą nie znalazł się kupiec w półświatku. Jednym słowem, dzięki nowelizacji państwo polskie najprawdopodobniej wygeneruje na rynku nielegalnego handlu zabytkami mocny impuls wzrostowy.
Krótka odpowiedź brzmi: NIE, a długa: KATEGORYCZNIE NIE. Po kolei omówmy powody: brightness_1 Państwo ma obowiązki w zakresie ochrony zabytków, cmentarzy i miejsc pamięci wynikające zarówno z prawa wewnętrznego, jak i umów międzynarodowych. Nie ma natomiast żadnych powodów i nie leży to w interesie ani państwa, ani ogółu jego 40 mln obywateli, by dziedzictwo to było eksplorowane przez 20-30 tys. hobbystów (czyli 0,000075% obywateli), którzy znajdują specyficzną przyjemność w wyciąganiu z ziemi metalowych przedmiotów i stawianiu ich na telewizorze. Naturalnie, w tej lepszej wersji, bo w przypadku tej gorszej odmiany poszukiwaczy chodzi po prostu o zarobkowanie na zabytkach rabowanych ze stanowisk archeologicznych. brightness_1 Zasób dóbr kulturowych jest nieodnawialny, więc powinien być przez państwo chroniony szczególnie. Bardziej, niż - również chronione - ale jednak odnawialne zasoby, jak np. drzewa, ryby czy zwierzyna łowna. A przecież także w przypadku tych odnawialnych dóbr państwo wprowadza ścisłe regulacje, limitując zarówno dostęp do możliwości eksploatowania tych zasobów (np. poprzez obowiązek zrzeszania się w dedykowanych organizacjach, wysokie opłaty itd.), jak i narzucając surowe ograniczenia na ich pozyskiwanie (wymiary, sezony łowieckie, kwoty połowowe, itd.). W żadnym razie państwo nie stara się stymulować za pomocą nagród finansowych - jak w poselskim projekcie nowelizacji - masowego odłowu zwierzyny czy wyrębu lasu, bo i po co miałoby to robić? Jak widać, ani lobby wędkarskie, ani myśliwskie nie wpadło na to, żeby swoje hobby umasowić i jednocześnie kazać sobie za jego uprawianie płacić. Cóż: myśliwi i wędkarze - do dzieła! brightness_1 Mimo, że archeolodzy od lat ograniczają wykopaliska głównie do badań ratowniczych, a te naukowe prowadzą bardzo starannie i powoli, państwo i tak nie ma pieniędzy na magazynowanie i konserwację zabytków, na wsparcie dla właścicieli zabytkowych nieruchomości, remonty zabytków publicznych, itd. Nie ma też odpowiednich środków na ochronę tych pół miliona stanowisk archeologicznych już odkrytych dzięki badaniom AZP. Jeśli więc rządzący podjęliby decyzję o przeznaczeniu dodatkowych środków na ochronę zabytków, to bardzo dobrze wiadomo, gdzie powinny one popłynąć: na reformę, w tym wzmocnienie kadrowe i finansowe służby ochrony zabytków, na magazyny, na dofinansowanie nowoczesnych metod prowadzenia badań (zwłaszcza nieinwazyjnych), na ochronę istniejących stanowisk archeologicznych, na wsparcie właścicieli zabytków, na remonty i renowacje zabytków publicznych. W żadnym razie państwo nie ma interesu w stymulowaniu akcji masowego wydobywania znalezisk, która spowoduje drastyczny wzrost obciążeń budżetowych już na starcie, a długofalowo będzie generowała ogromne koszty z uwagi na odkrywanie kolejnych stanowisk, które trzeba będzie chronić i kolejnych tysięcy zabytków, które trzeba będzie konserwować i magazynować.
Tak twierdzą przedstawiciele PZE i GKZ argumentując, że nowelizacja jakoby po raz pierwszy wyłącza spod poszukiwań skarbów wpisane do ewidencji obszary chronione (stanowiska archeologiczne, cmentarze, itp.). Niestety, jest to grube kłamstwo. W rzeczywistości obecny system jest dużo szczelniejszy, ponieważ zgodę na badania wydaje lokalny konserwator, który ma najlepsze rozeznanie co do miejscowych obszarów chronionych - zarówno wpisanych do ewidencji, jak i takich, które jeszcze czekają na ten proces. Po nowelizacji te drugie zostaną wydane na łup poszukiwaczom, a konserwator nie będzie miał żadnych narzędzi, żeby temu zapobiec. Co więcej, jeśli to sami poszukiwacze odkryją nowe stanowisko archeologiczne, konserwator będzie miał tylko miesiąc na przeprowadzenie badań, a jeśli tego nie zrobi, to takie stanowisko również będzie dostępne do penetracji. Będzie się to działo nagminnie, ponieważ konserwatorzy już teraz są przeciążeni, a w nowelizacji nie przewidziano środków na zatrudnienie dodatkowych pracowników. Nawet gdyby to przewidziano, to na rynku pracy nie ma tylu archeologów. W efekcie niszczone będą nowo odkryte stanowiska. Ochrona, wg GKZ i PZE, ma polegać na dobrowolnym samoograniczeniu się poszukiwaczy, którzy dzięki aplikacji - której nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie - bedą wiedzieli, gdzie znajdują się stanowiska archeologiczne, na które mają nie wchodzić. Imponująca wiara w człowieka, biorąc pod uwagę, że nowelizacja drastycznie łagodzi kary za nieprzestrzeganie prawa, a już teraz, pod surowszymi rygorami obowiązującej ustawy prawa przestrzega - wg GKZ - zaledwie 1%(!) poszukiwaczy. Na szczęście w tej sprawie - jak w wielu innych - PZE mija się z prawdą, ale faktyczny procent poszukiwaczy łamiących prawo - ok. 50% - jest duży także w oszacowaniach SNAP. Ponadto ograniczenia mają objąć jedynie 10 m od umownej granicy stanowiska archeologicznego, co w zasadzie czyni je bezwartościowymi, z uwagi na nieprecyzyjne lokalizacje i granice wielu dawniej zewidencjonowanych stanowisk, które rejestrowane w erze poprzedzającej powstanie systemu GPS są po prostu punktami na mapie. Niezależnie od tego, drastycznie upraszczając i ułatwiając poszukiwania z wykrywaczem metali, a także zachęcając do ich prowadzenia za pomocą bardzo wysokich nagród finansowych, państwo polskie będzie stymulowało wzrost liczby poszukiwaczy i intensywną eksploatację dóbr dziedzictwa archeologicznego. Biorąc pod uwagę wysoki współczynnik osób, które w tym środowisku nie przestrzegają prawa, spowoduje to wzrost liczby przestępców i przestępstw związanych z niszczeniem dziedzictwa kulturowego. Założenie, że ludzie, którzy dla swojej wygody nie respektują prawa - mimo zagrożenia surowymi sankcjami - zaczną je respektować, gdy sankcje te zostaną złagodzone, a ich egzekucja praktycznie niemożliwa, jest w najlepszym razie naiwne. Zatem: NIE, nowelizacja nie zwiększy poziomu ochrony dziedzictwa archeologicznego, tylko drastycznie go obniży.
Tak twierdzą przedstawiciele PZE i GKZ. W rzeczywistości, odkąd ponad 200 lat temu archeologia oddzieliła się od kolekcjonerstwa i stała dyscypliną naukową, stale utrzymuje się napięcie między naukowcami, zainteresowanymi poznawaniem i ochroną przeszłości, a poszukiwaczami skarbów, którzy pragną odkrywać cenne przedmioty w celu zaspokojenia egoistycznej potrzeby posiadania lub z chęci zysku. Jest to wiedza powszechna, a nawet obecna w popkulturze (vide Indiana Jones czy Pan Samochodzik). Wykrywacz metali jest tylko narzędziem, które ułatwia szukanie przedmiotów metalowych, używają go także archeolodzy. Definiowanie grup społecznych o specyficznej motywacji i interesach wyłacznie na podstawie posiadania określonego narzędzia jest niepoważne. Zatem to nie wykrywacz definiuje problem, tylko motywy jego użycia. Mówienie o tym, że poszukiwanie skarbów jest nowym zjawiskiem to fałsz. Istnieją także miłośnicy przeszłości, w tym korzystający z detektorów metali, którzy przestrzegają prawa i współdziałają z zawodowymi archeologami. Nowelizacja - poprzez system nagród za znaleziska - zrównuje wszystkich hobbystów z osobami, które zabytków szukają dla zysku. Więc: NIE, obecne prawo relatywnie dobrze definiuje zasady ochrony zabytków. Poszukiwania skarbów nie są niczym nowym, natomiast nowelizacja po raz pierwszy po I wojnie światowej stawia interes poszukiwaczy ponad interesem ochrony dziedzictwa kulturowego. Dziedzictwa, które zostało bardzo silnie zniszczone w wyniku skomplikowanej historii naszego kraju. Wojny, zabory, masową i zorganizowaną grabież przetrwały tylko niektóre jego elementy. Jednak sytuacja, w której śmiertelne zagrożenie dla szczęśliwie ocalałych dotąd części tego dziedzictwa zamierzają stworzyć demokratycznie wybrane władze, w tym wysocy urzędnicy odpowiedzialni za kulturę i ochronę zabytków, zdarza się w naszej historii raz pierwszy.
Bardziej absurdalna, niż samo działanie jest logika, którą posługują się osoby forsujące poselski projekt nowelizacji. Otóż konstatując nawet fakt popularyzacji poszukiwań (w istocie brak jest przekonujących danych, że liczba poszukiwaczy drastycznie wzrosła w ciągu ostatnich 10-20 lat), powinni oni dojść do wniosku, że tak, jak w przypadku każdego innego cennego zasobu chronionego przez państwo polskie, tak i w tym należy podjąć działania ograniczające i regulujące jego eksploatację. W tym przypadku byłyby to działania dążące do tego, by ograniczać liczbę poszukiwaczy i tworzyć różnego typu ograniczenia w ich działalności - analogicznie, jak w wypadku eksploatacji innych zasobów chronionych przez państwo (np. drewno z lasów). Tymczasem, mimo że zasób dóbr kulturowych jest szczególny, bo nieodnawialny i dużo rzadszy, niż drzewa, inicjatorzy projektu argumentują, że rozwiązaniem jest nie tylko likwidacja barier dla poszukiwaczy, ale wprost zachęta do jego umasowienia i intensyfikacji.
Zatem: NIE, nowelizacja nie jest odpowiedzią na popularyzację poszukiwań, tylko efektem lobbingu, który ma za zadanie zaspokoić żądania wąskiej grupy społecznej i wspierających ją polityków - wbrew istotnemu interesowi społecznemu.
Wręcz przeciwnie, nowelizacja z 2018 roku przyniosła zauważalne korzyści, zarówno na poziomie wymiernych wskaźników statystycznych, jak i trudniejszych do uchwycenia zjawisk społecznych. Po kolei:
brightness_1 Z dostępnych danych statystycznych wynika jednoznacznie, że liczba wniosków o uzyskanie pozwolenia na poszukiwania z użyciem wykrywacza metali rosła systematycznie, osiągając w ostatnich latach (wg GKZ) poziom około 1000 wniosków rocznie. Wbrew twierdzeniom PZE, bezrefleksyjnie przytaczanym przez GKZ, oznacza to, że w ostatnich latach około połowy całego środowiska poszukiwaczy działało w ramach obowiązującego prawa, co - biorąc pod uwagę, że spośród tych nie działających legalnie należałoby odliczyć niemałą grupę osób nieaktywnych - oznacza ogromny postęp i niezaprzeczalny sukces poprzedniej nowelizacji. Jak widać, wbrew twierdzeniom poszukiwaczy to zaostrzenie, a nie złagodzenie prawa wpłynęło na poprawę jego przestrzegania.
brightness_1 Zaostrzenie przepisów, szczególnie zmiana kwalifikacji prawnej prowadzenia nielegalnych poszukiwań z wykroczenia na przestępstwo zaowocowała też widocznymi zmianami w przypadku tych poszukiwaczy, którzy zawodowo byli związani ze sferą administracji, prawa czy służb mundurowych. Konsekwencje popełnienia przestępstwa w ich wypadku wymusiły rezygnację z tego hobby, lub - co częstsze - działalność w pełni legalną, związaną z każdorazowym uzyskiwaniem zezwolenia. Jest to bardzo pozytywny efekt społeczny, ponieważ funkcjonariusze państwa muszą być szczególnie wyczuleni w zakresie definiowania ponadjednostkowego interesu narodowego i jednoznacznie stać na jego straży, a nie realizować swoje egoistyczne potrzeby jego kosztem.
brightness_1 Kolejną, trudniej mierzalną pozytywną konsekwencją nowelizacji z roku 2018 było wyraźna intensyfikacja procesu zrzeszania się poszukiwaczy. Stowarzyszenia zaczęły być niezbędne, żeby starać się o zezwolenia grupowe na poszukiwania, których uzyskiwanie było bardziej racjonalne, niż wnioski indywidualne. Szukając możliwości sprawniejszego uzyskiwania zezwoleń, poszczególne stowarzyszenia zaczęły intensywniej wchodzić we współpracę z profesjonalnymi archeologami. Zaczęły tworzyć się zręby dobrej wspópracy, opartej na zaufaniu między konkretnymi podmiotami i ludźmi. Następowała też transmisja wiedzy w zakresie dobrych praktyk postępowania z dziedzictwem archeologicznym. Jest prawdziwym paradoksem, że istotna część przykładów odkryć naukowych, które były konsekwencją działań poszukiwaczy, i na które powołuje się PZE forsując tragiczny projekt nowelizacji, jest właśnie efektem takiej współpracy z archeologami, realizowanej w ramach zezwolenia konserwatorskiego.
Tak więc nowelizacja z 2018 roku sprawdziła się bardzo dobrze. Wprawdzie dla części środowiska poszukiwaczy oznaczała ona niedogodności związane z koniecznością przygotowania wniosku i długiego niekiedy czasu oczekiwania na zezwolenie, ale takie są, niestety, realia nidoinwestowanej służby ochrony zabytków. Niemniej jest to procedura prostsza, niż w przypadku uzyskiwania pozwolenia przez archeologów, którzy również czekają na swoje zgody. Najistotniejsze są jednak korzyści dla dziedzictwa archeologicnego i budowanie pozytywnych procesów społecznych związanych z legalizacją działalności i transferem wiedzy o prawidlowych metodach postępowania z dziedzictwem kulturowym. Niestety, forsowany, zły projekt kolejnej i niepotrzebnej nowelizacji wszystkie te procesy zatrzyma lub cofnie. Doprowadzi też do powstania głębokich podziałów i utraty zaufania między profesjonalistami, zajmującymi się badaniem i ochroną dziedzictwa kulturowego a poszukiwaczami.
Zacznijmy od kwestii mniej ważnej, a minowicie uporczywie powtarzanego kłamstwa o rzekomo tylko 1% poszukiwaczy, którzy przestrzegają prawa (na 250 tys.). Informację taką podaje PZE, a za nim bezrefleksyjnie powtarza to GKZ (obniżając ich liczbę do 100 tys.), mimo że argument ten był już korygowany podczas posiedzenia komisji sejmowej 11 lipca 2023 roku. Po pierwsze, jedyne rzeczywiste, nie PR-owskie oszacowanie liczebności środowiska poszukiwaczy autorstwa ekspertów SNAP wskazuje, że faktycznie jest ich między 20 a 30 tysięcy. Po korekcie związanej z klęską akcji zbierania podpisów pod petycją PZE należy zdecydowanie przyjąć mniejszą z tych dwóch liczb, a być może nawet i ją uznać za zawyżoną. Po drugie, liczba tysiąca wniosków o zezwolenie na poszukiwania, o której mówi ministerstwo (prawdopodobnie podając dane za rok 2022) nie odnosi się do 1000 wniosków indywidualnych, tylko w przeważającej mierze grupowych. Dobrodziejstwem - z punktu widzenia interesu ochrony dziedzictwa kulturowego - ostatniej nowelizacji ustawy o ochronie zabytków z roku 2018 jest właśnie stymulowanie procesów zrzeszania się poszukiwaczy. Po prostu łatwiej jest wystąpić o zezwolenie dla całej grupy, niż o kilkanaście czy kilkadziesiąt zgód indywidualnych. Powoduje to, że akcje poszukiwaczy są rzadsze, bardziej skoncentrowane w punktach, o których wie konserwator i łatwiej może je nadzorować. Jeśli zatem przyjmiemy liczebność przeciętnego stowarzyszenia poszukiwaczy na 10 osób (a niewątpliwie jest też sporo organizacji liczniejszych) i przyjmiemy, że zdecydowana więszość wniosków dotyczyła uzyskania pozwoleń grupowych, to otrzymamy za rok 2022 prawie 10 tysięcy poszukiwaczy, którzy działali legalnie. Biorąc pod uwagę realną, podaną wyżej liczbę tych osób, jest to co najmniej 50%, a prawdopodobnie więcej. To jednak nie wszystko: ta statystyka zezwoleń obejmuje zapewne tylko wnioski samych poszukiwaczy i pomija uczestniczenie we wspólnych projektach z archeologami, czyli kolejny - pozytywny efekt nowelizacji z roku 2018. Naturalnie, GKZ całkowicie pomija tego typu statystykę, więc trudno ją tu uwzględnić - wszystko to razem jednak bardzo wzmacnia wnioski, że w ciągu prawie 6 lat obowiązywania nowelizacji z 2018 roku większość poszukiwaczy przeszła do działalności legalnej. Teraz przejdźmy do argumentu zasadniczego: nawet gdyby teza, że tylko 1% poszukiwaczy działa zgodnie z prawem była prawdziwa, to czy należałoby z tego wywieść, że trzeba to prawo zmienić? Zmienić, czyli de facto zlikwidować ograniczenia (bo o "skuteczności" ograniczeń w nowelizacji: patrz tutaj) i tym samym automatycznie zalegalizować działania poszukiwaczy? Trudno o bardziej absurdalny pomysł. O sensowności istnienia normatywu nie decyduje to, ile osób go przestrzega, ale stojący za nim interes społeczny. Tak, jak kodeks karny nie powstrzymuje ludzi przed popełnianiem przestępstw, a znaki drogowe przed przekraczaniem prędkości, tak i prawo ochrony zabytków nigdy nie wyeliminuje do końca działań rabusiów i wandali. Jednak interes społeczny stojący za ograniczaniem tych działań jest bezdyskusyjny i musi być realizowany. Inaczej powinniśmy z miejsca zlikwidować np. ograniczenia prędkości, ponieważ większość kierowców - poza miejscami gdzie stoją radary lub policja - ich nie przestrzega. Nikt tego jednak nie robi. Co więcej, statystyki wskazują, że cierpliwe i długofalowe stosowanie tego typu ograniczeń przynosi jednak efekty - tak w zmnieszającej się liczbie wypadków w ruchu drogowym, jak i w postępującej legalizacji poszukiwań.
Najkrócej: tak i to gigantycznym. Najbardziej aktualne (2024) i kompletne szacunki kosztów jej wprowadzenia w życie przedstawiło Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Można zapoznać się z nimi TUTAJ. MKiDN szacuje całkowite koszty na ok. 6,5 mld złotych. Gdyby więc nowelizacja faktycznie weszła w życie, mielibyśmy do czynienia z największą w historii Polski dopłatą publicznych pieniędzy do kosztów uprawiania prywatnego hobby. Aby jakoś zilustrować tę abstrakcyjną kwotę (na marginesie - nie została ona zabezpieczona w budżecie na 2024) warto odnotować, że całkowite wydatki budżetu państwa w części "Kultura i ochrona dziedzictwa narodowego" wyniosły w roku 2023 6 631 165,7 tys. zł. (Źródło: NIK, Informacja o wynikach kontroli KNO.430.3.2024, Wykonanie budżetu państwa w 2023 r. w części 24 Kultura i ochrona dziedzictwa narodowego oraz wykonanie planu finansowego Funduszu Promocji Kultury).
Nowelizacja, w tym jej projekt po poprawkach sejmowych zawiera przepisy karne mające - deklaratywnie - zapobiegać prowadzeniu nielegalnych poszukiwań z użyciem detektora metalu, które to działanie ma być nadal kwalifikowane jako przestępstwo. Niestety, przepisy te sformułowano w taki sposób, że w praktyce nie będą mogły być egzekwowane. Po kolei: brightness_1 Policja i inne sużby mundurowe nie otrzymały w nowelizacji możliwości dostępu do systemu informtycznego obsługującego aplikację. W typowej sytuacji weekendowego spotkania z detektorystami nie będą więc mogły sprawdzić, czy zgłosił on prawidłowo poszukiwania. Ponieważ w weekendy urzędy, w tym WUOZ nie pracują, nie będzie też możliwości sprawdzenia tej informacji innymi kanałami. Tym samym policjanci nie będą mogli zareagować, gdyby nieuczciwy detektorysta działał w warunkach recydywy, tj. kolejny raz popełniał to samo przestępstwo, za co nowelizacja przewiduje sankcję karną. brightness_1 Jednocześnie nowe przepisy dopuszczają, by osoba skazana za popełnienie przestępstw przeciwko dziedzictwu kulturowemu (np. zniszczenia, przywłaszczenia, paserstwa, nielegalnego poszukiwania czy przemytu zabytków) mogła poszukiwać zabytków. Warto też podkreślić, że nawet w przypadku gdy organy ścigania będą prowadziły przeciwko poszukiwaczowi postepowanie karne związane z nielegalnymi poszukiwaniami zabytków (np. skutkującymi zniszczeniem stanowiska archeologicznego i/lub przywłaszczeniem znalezisk), niestety będzie on mógł się w dalszym ciągu logować do rejestru za pomocą aplikacji i prowadzić poszukiwania . Organy ochrony zabytków na podstawie nowych rozwiązań prawnych nawet w sytuacji powzięcia informacji o ww. okolicznościach nie mają możliwości dokonania nawet czasowej blokady prowadzenia poszukiwań przez taką osobę. brightness_1 Nie jest też jasne, czy i w jakim zakresie będzie te informacje można sprawdzić post factum, ponieważ nie określono precyzyjnie jakie informacje i przez jaki czas będzie przechowywał system informatyczny związany z aplikacją. Wobec braku jasnych zapisów należy raczej domniemywać, że nie będie miał on funkcji rejestru poszukiwaczy, postulowanego w zaleceniu 921 Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, która uznała „przyjęcie, jako sprawy niecierpiącej zwłoki, zaleceń dla rządów w sprawie licencjonowania lub rejestrowania użytkowników wykrywaczy". brightness_1 Z faktu, że wg nowelizacji zgłoszenie poszukiwań skutkuje ich automatyczną i natychmiastową akceptacją, wyłączoną spod jakiejkolwiek procedury decyzyjnej po stronie WKZ, można wnosić, że osoba planująca poszukiwania nie musi zgłaszać ich z dużym wyprzedzeniem. Można więc przypuścić, że poszukiwacze, którzy zdaniem autorów ustawy wyrażonym w uzasadnieniu w dużej części nie mają oporów przed działaniem nielegalnie, wobec takiej możliwości, jak również wobec faktu, że sankcje karne zostały co do zasady złagodzone w stosunku do prawa obowiązującego obecnie (którego i tak duża część nie przestrzegała), nie będą przesadnie garnęli się do wyprzedzającego zgłaszania poszukiwań. Jeśli guzik w aplikacji można kliknąć w dowolnym momencie, to równie dobrze można zrobić to dopiero po ew. znalezieniu zabytku, albo np. na widok patrolu policji. Albo wcale, skoro patrol i tak nie może sprawdzić, czy poszukiwacz faktycznie dokonał zgłoszenia. brightness_1 Co najistotniejsze, trzeba bowiem pamiętać, że samo przebywanie z detektorem na polu czy w lesie nie jest nielegalne, a zgłoszenia wymaga jedynie poszukiwanie ukrytych lub zagubionych zabytków ruchomych. Wystarczy więc deklaracja, że detektorysta szuka przedmiotów nie będących zabytkami (np. meteorytów lub złomu żelaznego) i zgłoszenie wcale nie jest konieczne. Nadal niejasny jest też status militiariów, jak i sama definicja zabytku archeologicznego, a nowelizacja nie podejmuje tego tematu. Widać zatem wyraźnie, że przepisy dotyczące legalności prowadzenia poszukiwań zostały sformułowane w taki sposób, żeby ich praktyczne zastosowanie, a w szczególności - egzekucja sankcji za ich złamanie była w istocie niemożliwa. Istnieją dwa możliwe wytłumaczenia tego stanu rzeczy: niekompetencja lub zła wola. Oba dyskwalifikują zarówno lobbystów z PZE, jak i wspierających ich posłów i urzędników, choć drugie wydaje się bardziej racjonalne - przynajmniej z punktu widzenia poszukiwaczy. Nie można też zapominać, że wprowadzenia nowelizacji będzie miało jeszcze jeden, praktyczny skutek, mianowicie prowadzi z mocy prawa do umorzenia wszystkich postepowań karnych dotyczących nielegalnego poszukiwania przeciwko nieuczciwym poszukiwaczom, prowadzone na podstawie art. 109 c ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami. Można ostrożnie założyć, że ten skutek jest z punktu widzenia jej autorów czymś więcej, niż tylko niepożądanym skutkiem ubocznym.
Niestety, przeciwnie: nowelizacja wprost do niej zachęca. Bez uzasadnienia - ale trudno to uznać za przypadek - autorzy nowelizacji wprowadzili do projektu punkt mówiący o tym, że do zgłoszenia poszukiwań zamiast numeru PESEL można podać numer paszportu. Jest to oczywiste zaproszenie dla chętnych z zagranicy do grabienia naszego dziedzictawa. Gdyby literalnie potraktować statut i PR-owskie deklaracje PZE o dążeniu do ochrony polskiego dziedzictwa archeologicznego, taki zapis nie miałby racji bytu. Tam, gdzie nie wiadomo o co chodzi, z reguły chodzi o pieniądze. Można domniemywać, że pewni prominentni współautorzy projektu mają plany związane z rozwojem turystyki detektorystycznej. Kalkulacja ta wydaje się racjonalna: liberalne prawo będzie prawdziwym magnesem dla zagranicznych zwolenników tego hobby, ponieważ większość państw europejskich będzie mieć bardziej restrykcyjne uregulowania, niż Polska. Dodatkowym atutem - z punktu widzenia możliwości eksploatowania naszego dziedzictwa kulturowego - jest fakt, że Polska znajduje się w strefie Schengen. Nie istnieją więc ani bariery celne, ani fizyczna groźba natknięcia się na kontrolę graniczną, która limitowałaby np. nielegalny transfer za granicę militariów czy zabytków archeologicznych. Nie ma jednak powodów, by sądzić, że nielegalny transfer i handel zabytkami po wejściu w życie nowelizacji będzie zachodził tylko w jedną stronę. Przemyt zabytków do Polski jest zjawiskiem istniejącym i obecnie, ale nowelizacja wprost będzie stymulować jego rozwój. Każdy nielegalnie wwieziony do Polski zabytek będzie można bardzo łatwo zalegalizować, zgłaszając go - za pomocą naciśnięcia klawisza w (nieistniejącej na razie) aplikacji - jako weekendowe "odkrycie". Wśród "znalezisk" nagradzanych przez MKiDN z pewnością znajdą się niedługo scytyjskie miecze z Ukrainy, a może i greckie amfory. Nie trzeba chyba dodawać, jakie zamieszanie wywoła to w nauce o przeszłości, ani tego, że w końcu wywoła to również reakcję okradanych w ten sposób państw i zapewne Unii Europejskiej. Przy tej okaji trudno opędzić się od natrętnej myśli, że niezwykły tryb powstania i procedowania tej nowelizacji, nie konsultiwanej z ekspertami i forsowanej wbrew całemu środowisku naukowemu w przedziwny sposób zbiega się z najgroźniejszym dla ogólnoświatowego dziedzictwa wydarzeniem, jakim jest wojna w Ukrainie. Niszczenie i rabunek ukraińskiego dziedzictwa kulturowego, w tym nielegalne wykopaliska archeologiczne i rabunek zabytków z muzeów mają charakter systemowy i są działaniem świadomie i na wielką skalę realizowanym przez rosyjskiego okupanta. Jest to jedna z wielu technik niszczenia tożsamości narodowej ludzi, którzy mają - w założeniach planistów - stać się lojalnymi obywatelami imperium. Dodatkowo, handel zrabowanymi skarbami zasila budżet Rosji, mocno dotknięty przez sankcje. Jak zauważa Paul Barford, po wprowadzeniu w Polsce liberalizacji prawa ochrony zabytków, w formie niespotykanej w Europie, nasz kraj ma szansę stać się głównym centrum transferu i nielgalnego handlu zabytkami archeologicznymi, deklasując pod tym względem Wiedeń. Przypadek? Nie jest natomiast jasne, czy wprowadzenie nowelizacji przyczyni się do zmieniejszenia obrotu w krajowym handlu zrabowanymi dobrami archeologicznymi i cennymi militariami. Z jednej strony można by się tego spodziewać, biorąc pod uwagę fakt, że pozycji rynkowej niektórych paserów zagrozi pojawienie się na tym rynku państwowej konkurencji w postaci MKiDN poprzez system tzw. nagród, de facto skupującego co cenniejsze zabytki wprost od poszukiwaczy. Z drugiej jednak strony zabytki te będą wypadały z obiegu, a popyt na starocie nie ustanie, więc może to jedynie doprowadzić do wzrostu cen i tym samym stymulować wzrost podaży, tj. intensyfikacji rabunku dziedzictwa archeologicznego.